poniedziałek, 7 lipca 2014

Rozdział 7

Jestem. Znów długo mnie nie było. Przepraszam, ale mam wreszcie wakacje i będę obowiązkowa.



   Otwieram oczy. Wiem, co zrobię. Przeciągam się. Jest jeszcze ciemno. Wartę objęli Jackob i Toby. Gadają o czymś. Zresztą nie ważne. Mam plan. Plan, jak zapomnieć i jak nas uwolnić. Plan, jak uciec.
   - Toby! Jackob! - mówię, gdy stoję za ich plecami - Chcę przejąć wartę.
   - Sama?! - słyszę w odpowiedzi.
   - Nie, obudzę Mike'a - odrzekam spokojnie.
   - Lepiej obudź Katrinę - proponuje Toby.
   - Zwariowałeś?! - wykrzykuje, lecz na tyle cicho by nikogo nie zbudzić Jackob - Stała dziś dwa razy! Lepiej Tony. I tak miałaś z nią stać.
   - Czyli ona też ma stać dwa razy? - oburza się Toby.
   Chłopacy zaczynają się kłócić, a ja odchodzę i budzę Mike'a.
   - Co... Co jest...? - pyta zaspany.
   - Zmiana warty - odrzekam oschle.
   - Już?! Miałem stać od wschodu słońca do wymarszu!
   - Zmiana planów. Stoisz teraz. Ze mną. Chodź.
   Gdy jesteśmy już blisko wpada mi w ucho kłótnia wartowników:
   - A wiesz, co jest najgorsze? To, że Clarissa i Elizabeth nie muszą stać.
   - Dokładnie! Równouprawnienie!
   - A nie, że my harujemy w pocie czoła całą noc.
   - I w ogóle, dlaczego Kati stanęła zamiast Anne? To bez sensu...
   - Ta... Zniszczyła cały harmonogram.
   - Mówiliście coś? - przerywam - Powinniście pójść spać - dodaję.
   Gdy jestem pewna, że zasnęli, wpatruję się ciemność.
   - Zapomnij - mówię do mojego współwartownika.
   - O czym?
   - O wczoraj.
   - O pocałunku?
   - O pocałunku.
   - Dlaczego?
   - Czasem ludzie robią głupstwa nie koniecznie wiedząc dlaczego.
   - To było głupstwo?
   - Zawsze byliśmy rywalami. Pamiętasz? Zawsze. Wpierw przyjacielsko, potem wrogo. Taka kolej rzeczy. Dlaczego niby miałabym nagle zmienić zdanie o tobie i się zakochać.
   - Hm... No nie wiem.
   - Widzisz... Ja też nie.
   - Czyli to nic nie znaczyło?
   - Nie.
   - A jednak mnie pocałowałaś...
   - Dla zabawy. Zapomnij, jasne? Zapomnij.
   - Jasne, nie ma sprawy.
   Przez resztę warty milczymy. Gdy świta, budzę resztę obozu. Stoję nad Clarissą i nagle ktoś dotyka mojego ramienia.
   - Dzień dobry! Dobrze się dzisiaj spało?- to dowódca strażników.
   - Dla pana informacji, przez ostatnie dwie godziny stałam na warcie, więc jestem troszkę niewyspana, a tak to okay.
   - Nie strzelisz do mnie z łuku? Nie dźgniesz mnie nożem w udo?
   Mężczyzna chwyta mnie za nadgarstek. Musiał poczuć, jak go wyjmowałam. Wyjmuje mi broń. To dobra okazja to wyślizgnięcia się, ale na pewno mnie złapią. Ale warto zaryzykować.
   Wyślizguję się z uchwytu i biegnę do ściany jaskini. Odwracam się. Widzę resztę uciekinierów związanych linami. Wszystkich prócz Tony, Toby'ego i Mike'a. Wiedziałam. Zdrajcy. Oprócz nich widzę jeszcze ze czterdziestu strażników tamujących wyjście z jaskini. Nie zwieję. Nie ma szans.
   - To bez sensu. Poddaj się, bo wydam rozkaz ostrzału.
   - Nie zabijecie mnie. Jestem wam potrzebna.
   - Ciebie nie - dowódca pstryka palcami - Ale ich tak. - trzech strażników chwyta bliźniaków i Mike'a i przykładają im pistolety do skroni.
   - Obiecaliście, że będziemy wolni! - wydziera się Mike.
   - Może ich pan zabić - W czach jedenastolatka, którego właśnie zakneblowano widzę przerażenie. -  I tak powinnam ich zabić za zdradę.
   - Dajcie tu tą małą - mężczyzna pokazuje Clarissę.
   - Już raz pan do niej celował. Śmiem przypomnieć, że pan spudłował.
   - Dobra, to dajcie jego.
Nie, nie, nie! Tylko nie Kyle!
   - Raz go prawie zabiłem, mogę spróbować po raz drugi.
Nagle przychodzi mi do głowy genialna myśl.
   - Nie zabije go pan. W przeciwnym razie zabiłby pan ich wszystkich wchodząc.
   - Dość tego! Brać ją.
   - Stop! - zatrzymuję oddział. - Weźcie mnie. Nie będę się stawiać. Poddaję się. Jeżeli mam zostać pojmana to chociaż z klasą.
   - Dobrze. Nie ma problemu.
   Zawiązują mnie najwolniej jak potrafią, a przynajmniej tak mnie się wydaje. Powoli, lecz bardzo mocno związują nadgarstki, potem nogi w kostkach, aż wreszcie w ramionach i udach.
   - Mogę coś jeszcze ci zrobić? - pyta zadowolony ze swojej roboty mężczyzna.
   - Jasne, proszę się nie krępować - staram się zachować poczucie humoru.
   Strażnik podchodzi do mnie i podwija mi koszulkę na plecach. Pisze markerem wielkie "M" i sięga do kieszeni. Wyjmuje małe pudełeczko z dwoma wystającymi płytkami. Paralizator. Przykłada mi go dokładnie na środku litery "M".
   A potem widzę ciemność.

sobota, 31 maja 2014

Rozdział 6

WRACAM! Po ponad miesięcznej przerwie zabrakło mi waszej obecności i możliwości pisania :) Liczę na wasze komentarze, bo to motywuje :) Kombinuję z wyglądem, ale wena mi uszła :) Jeżeli macie pomysły, to piszcie w komentarzach.
Wybaczcie za ten mały wątek miłosny, po prostu jakoś tak wyszło. I tak nie będzie miało to większego wpływu na fabułę ;)
Dziś pojawią się również nowi bohaterowie i to całkiem sporo nowych bohaterów :)

   No i biegniemy. Znowu. To zaczyna się robić nudne. Plan wymyślam w biegu. Można by się schować w jaskini. To niezły pomysł. Wpadamy do pierwszej lepszej dziury. Ruszam na zwiady. Poduszkowiec zawraca, chyba go zgubiliśmy. Wracam do kryjówki i widzę mizerne twarze uciekinierów. Clariss i Elizabeth siedzą w kącie i płaczą. Elizabeth początkowo próbuje ją pocieszyć, ale sama zaczyna chlipać.
   - Kati, kiedy wrócimy do domu? - pyta Clariss.
   - Nie wiem, siostrzyczko - odpowiada Katrina.
Nikt nie wie, kiedy wrócimy, i czy w ogóle wrócimy. Ale na pewno nie będzie to szybko.
   Siadamy w grupach. Chcemy spędzić ten czas, który nam został z tymi, z którymi nie jesteśmy w stanie się pożegnać. Tylko ja siedzę sama, zamknięta w moim małym świecie i rozmyślam o tym, co się dzieje. Wstaję. Zaczynam krążyć między ludźmi i staram przypomnieć sobie, dlaczego ciągle mam ich przy sobie. W kącie widzę Kati i Jacoba, jej chłopaka. Trzymają się za ręce. Chłopak całuje ją w policzek. Widać, że chcą na zawsze być razem.
   Odwracam wzrok i patrzę na Clarissę i Elizabeth. Dziesięciolatka zrobiła siostrze laleczkę z drewna. Elizabeth zawsze miała talent artystyczny. Od najmłodszych lat malowała i rzeźbiła z dostępnych materiałów.
   Znów obracam się i wpatruję w cień. Siedzą tam Tony i Toby. Bliźniacy ostrzą noże, które wręczyła im Kati. Nie wiem, czy to był dobry pomysł, gdyż są oni bardzo waleczni i nie jestem pewna, czy są do końca lojalni. Pewnie przy pierwszej lepszej okazji postarają się uciec i nas wydać. Muszę mieć na nich oko.
   Kolejny zwrot. Patrzę na środek jaskini. Kilka metrów ode mnie siedzi Mike. Trzyma w rękach białą różę. Siadam obok niego.
   - Ja... muszę ci coś powiedzieć - mówi, chociaż nie powinien mnie widzieć. - Nie wiem... jak to ująć w słowa...
   - Nie, nic nie musisz mówić - odpowiadam i całuję go delikatnie - Rozumiem.
   - Skąd ty...?
   - Po prostu wiem - przerywam mu.
Chłopak chwyta mnie za policzek i zbliża swoje usta do moich.
   Zamykam oczy. Widzę nas, jako dzieci. W wizji mamy może z 8 lat. Bawimy się. Trzymam w ręku patyk, z resztą on też. Nagle bierze zamach i atakuje mnie jakby walczył mieczem. Odparowuję i powalam go na plecy. Uśmiecham się. Ten jednak wstaje i zadaje mi trzy silne ciosy, dwa blokuję, ale trzeci mnie zaskakuje i padam na plecy z głośnym hukiem. W uszach mi szumi, głos staje mi w gardle, oczy przestają mnie słuchać. Leżę. Chłopak podchodzi i zaczyna kopać mnie w bok. Chcę krzyczeć, że mam dosyć. Czuję ból w nogach i odrzuca mnie na bok, gdy dostaję kolejny cios w brzuch. Mike coś mówi, śmieje się, ale nie słyszę co. Znów czuję ból i znów lecę w prawo. Cierpię, chcę krzyczeć. Ten jednak pochyla się nade mną i macha mi na pożegnanie. Słyszę: "Dobranoc!" i nie widzę już nic.
   Nagle na ustach czuję ciepło. Otwieram oczy i odrywam się od wspomnień. Orientuję się, że pewnie od kilku minut jestem złączona z nim w pocałunku. Odpycham go. Co ja robię?! To przecież wróg. Ten, z którym się przyjaźniłam, a on mnie zdradził. Wstaję i bez słowa odchodzę w kąt odsuwam się jak najdalej od niego i od wszystkich. Czy tylko we mnie nie ma choćby kawałeczka szczęścia. Oni to odczuwają, bo mają siebie, a ja? Ja jestem sama.
   - Pierwsza miłość?
   - Oh, Kati - rozpoznaję jej głos. - Sama nie wiem... Nie wiem, czy kiedykolwiek będę szczęśliwa.
   - Uwierz mi, będzie dobrze. A teraz idź spać, to ci pomoże. Obejmę twoją wartę.
   Stulam się w kłębek, zakrywam kocem, który wyjmuję z torby i staram się odpocząć. Staram się nie myśleć o nich, o tych ludziach, których mogę stracić w każdym momencie.
   Zasypiam.

środa, 16 kwietnia 2014

Rozdział 5

Na wstępie chciałabym przeprosić, za brak postów ostatnio. Opuściła mnie wena :(
_________________________________________________________________________________

   Kyle walczy z przeciwnikiem o wiele większym od siebie. Uciekinierzy zbierają się, kierują się w stronę strumyka. Chwytam kamień, który akurat leżał obok mnie i ciskam nim mężczyznę, który chciał zabić mi brata. Traci przytomność. Biegnę. Jak najdalej. Słyszę za mną głos:
   - Nie uciekniecie mi tak łatwo! - To dowódca - jeszcze was zniszczę!
Mam ochotę odpowiedzieć jakąś ripostę i odwracam głowę. Widzę nóż. Leci w moim kierunku, ale nie mam wątpliwości, że chybi. Nie mylę się.
   Słyszę jednak krzyk. Ktoś przede mną pada na ziemię. To Kyle. Katrina chwyta go pod ramię i odciąga na bok. Odwracam się. Przeciwnicy nie kontynuują pościgu. To dziwne. Sięgam do torby i wyjmuję bandaże. Chłopak ma rozcięty bok i nóż wbity w rękę.
   - Masz lekarstwo na rany? - Kati stara się zachować zimną krew.
   - Aż takimi środkami nie dysponuję - odpowiadam.
   - A masz cokolwiek?
   - Maść na wszystko od Starej Mary.
   - Dawaj!
Nóż nie wbił się głęboko. Wyjmuje go. Nakładam galaretowatą substancję na ranę i delikatnie rozprowadzam. Cała ręka natychmiast robi się czerwona. Kati owija bandażem rękę. Bok czymś usztywnia, nie wiem czym. Kyle, mający głowę na moich kolanach, zamyka oczy.
   - Nie! - krzyczy siostra - Nie opuszczaj mnie! Dasz radę! Walcz!
Ale chłopak nie jest wstanie tego powstrzymać. Katrina przeszukuje kieszenie i znajduje małą pastylkę.
   - Skoro nie mogę cię przy sobie zatrzymać, to pomogę ci odejść - szepce zalana łzami i wpycha mu znalezisko do ust. To tabletka przeciwbólowa. Płaczę. Nie chcę by odchodził, nie teraz, gdy go tak bardzo potrzebuję.
   - Błagam nie odchodź - krzyczę.
Chłopak traci przytomność.
   - Tak mi przykro, Anne - mówi Katrina - nie potrafię już nic zrobić.
   Nagle Kyle zaczyna kaszleć. Dawka substancji pobudzającej sprawiła, że komórki przestały obumierać. Pyta się, czemu tak nad nim klęczymy. Nie czas na tłumaczenie. Razem robimy nosze. Ładujemy chłopaka i niesiemy na zmianę, ktoś silny z kimś słabym. Maszerujemy długo, nie wiem jak długo. Noc nastała bardzo szybko, a my nie planujemy postoju.
   Dochodzimy na skraj lasu. Zaczynałam powątpiewać w istnienie tego miejsca. Przed nami wielkie góry. Teren gdzie łatwo będzie nas wypatrzyć. Zostajemy tutaj. Podbiega do mnie Clarris i pokazuje piąstkę, krzycząc: "Patrz, co znalazłam!". Daje mi do ręki garstkę jagód. W ostatnim momencie powstrzymuję siostrzyczkę, od ich spróbowania.
   - Zostaw! Są trujące!
Rzeczywiście. Rzucam jedną wiewiórce. Ona je, przełyka i pada trupem. Clarris i Katrina idą nazbierać ich troszkę. A ja patrzę w niebo.
   Błysk! Las zaczyna się palić. Musimy uciekać w góry. Tam, gdzie na pewno nas znajdą.

środa, 9 kwietnia 2014

Rozdział 4

   Czuję na mnie przerażone spojrzenie Katriny. Pokazuję kolejny znak, który ma zmusić ich do zachowania spokoju.
   - Nie każ mi próbować! - Mężczyzna wyraźnie mnie prowokuję.
   - Nie mam zamiaru. Czego pan chce? - na pewno go obraziłam brakiem kultury.
   - Dobrze wiesz. Złaź na dół.
   - Nie widzę sensu. I tak mnie nie zabijecie, a jedynie pojmać i pewnie torturować, jak znam życie.
   - Jak się o tym dowiedziałaś?
   - Bo gdybyście chcieli się mnie po prostu pozbyć, podpalilibyście las i spłonęła bym żywcem.
Na dole słyszę szepty na mój temat. Orientuje się, że nie wiedzą nic o Kati i reszcie. Odwracam się i widzę, że siostra macha nadgarstkami. Najwyraźniej zaczęli traktować mnie jak przywódcę. Chcą wyjść z ukrycia i mnie bronić. Lekko kiwam głową.
   - Dalej złaź! - słyszę z dołu.
   - Co ona wam zrobiła? - Kyle zaczyna dyskusję.
   - To nasze prywatne porachunki.
   - Jest tylko małą dziewczynką! - Kati mnie poniża.
   - I co z tego. Zawiniła, więc teraz dostanie karę. - Odbezpiecza pistolet.
   - Hahaha, ale żeśmy się uśmiali - kolejni ludzie coraz bardziej denerwują strażników. Nie powinni tego robić.
   Mężczyzna nie wytrzymuje. Zauważa Clarrisę na drzewie po mojej lewej. Ośmiolatka płacze wtulona w gałęzie. Biedulka! Co ona musi przeżywać! A teraz jest o krok od śmierci. Jeden mały błąd z mojej strony i nie zobaczę siostry do końca życia. Olśniło mnie!
   - Chce się pan dowiedzieć, co u mojego ojca? - Zabieram głos.
   - No ja właśnie w tej sprawie.
   - Aha więc chodzi o publiczne "rozstrzelanie"? To w którym nagle porywacie osobę, którą kochałam nad życie? To, którego ja byłam świadkiem? I wy, naiwni, myśleliście, że zapomnę?
Patrzę po uciekinierach. Wszyscy patrzą na mnie z przerażeniem. Macham nadgarstkiem i wszyscy celują do strażników tym, co mają. Mamy przewagę liczebną.
   - Mam zacząć, tak? - Dowódca strażników ma cięty język. Zbyt cięty.
   - Teraz pan przegiął! - Kyle, ty idioto, co ty wyrabiasz?! Chłopak rzuca nóż w jednego strażnika. Za późno. Przelała się krew i strażnik runął na ziemię z rozciętą nogą. Muszę być szybka! Strzała przebija na wylot dłoń, w której dowódca zacisnął pistolet i wbija się w brzuch mężczyzny, stojącego tuż za nim. Rozpoczęła się krwawa jatka. Strzała, oszczep, nóż i nabój. To wszystko co chwilę przelatywało mi przed oczyma. Ale widzę tylko jedno. Krew.
   Słyszę krzyk. To znajomy krzyk bólu, którego nienawidzę słyszeć. Clarris! Skaczę z drzewa na drzewo. Adrenalina uderzyła tak mocno, jak nigdy. Chwytam ją. Ma dziurę w ramieniu. Nim nabój ją trafił, musiał otrzeć się o wiele liści i gałęzi, bo rana nie jest głęboka. Wyjmuję kawałek metalu i obwiązuję jej rękę bandażem z torby. Patrzę w dół. Głównie walczą ci starsi. Ja tez powinnam. Chcę zabić dowódcę, tak jak on ponoć zabił mojego ojca na placu. Schodzę na dół i dobijam umierających.
   - Uciekaj! - To głos Kati - uciekaj, słyszysz?!
   - Nie mogę! - odpowiadam i kopię w skroń jednego z przeciwników.
   - Anne, nie damy rady! - Niestety ma rację. Oddaję strzał do mężczyzny, który chciał wtopić jakiś nożyk w brzuch siostry.
  - Bierz Clarrisę! Zwiewamy.

sobota, 5 kwietnia 2014

Rozdział 3

   Na pewno są to oczy należące do zwierzęcia. To oczy z pewnością ludzkie. Ktoś czai się w pobliżu. Pytanie tylko, jak długo? Co wie? Czego chce?
   Szarpię Kyle'a. On też to widzi. Aby zbić człowieka z tropu, udaję, że uczę chłopaka strzelać z łuku. Oczy znikają. Pokazuję mu jak celować, a on strzela prosto w krzak. Słychać krzyk. Podbiegamy. Nie wiem, kto to. Wiem tylko, że jest na granicy między życiem i śmiercią. Strzała przebiła serce na wylot. Mówi tylko jedno słowo: "Uciekajcie". Działam instynktownie. Kyle upycha swój plecak zwierzętami, kiedy ja budzę Katrinę i resztę. Zbieramy się jak najciszej i jak najszybciej.
   Nie wiem, co stanie się z resztą. Postanawiam też obudzić parę osób, które są w stanie pomóc nam przetrwać. Część jednak stawia opór. Mówię im, że albo idą, albo zajmują się prawie dwusetką biedaków, którzy nie mają szans na cokolwiek innego niż śmierć. Kilkoro nie chce się ruszyć mimo wszystko, więc zostawiam ich w spokoju. I tak powstała grupa 24 osób, którą nazwałam "Uciekinierami".
   Tak więc biegniemy. Uciekamy jak najdalej stąd. Nagle ciszę przerywa krzyk. Mam ochotę zawrócić i pomóc, ale Kyle mnie powstrzymuje. Mówi, że już za późno. Przerażona ruszam w dalszą drogę i rozmyślam, co robić. Gonią nas. Musi być ich dużo, skoro atakują taką grupę. Nas też mogą dogonić. Nagle wpadam do jakieś dziury. Dlaczego jej nie zauważyłam? Chwila moment! To nie byle jaka dziura, a dokładnie wymierzony kwadrat i wyraźny ślad po użyciu łopaty. Wszystko świeże. Gdzieś blisko musi być jakaś cywilizacja. Dzielę się spostrzeżeniami z resztą. 2 lata starszy ode mnie Jack mówi, że tyko to sobie ubzurałam. Może...
   Trzeba biec dalej, ale energii nam brakuje. Jemy po jednym z upieczonych ptaków na czwórkę. Posiłek słaby, szczególnie, że już prawie sześć godzin biegamy z pustymi żołądkami. Dopiero teraz zorientowałam się, że ciągle biegniemy w tym samym kierunku. Żeby ich zmylić biegniemy w prawo. Wspinamy się na drzewa. Obserwujemy to, co się dzieje na polanie pod nami, a dzieje się sporo. Duża grupa ludzi w białych mundurach rozgląda się i rozmawia:
   - Jesteś pewien, że tu pobiegli? - pyta jeden z nich.
   - Tak - odpowiada drugi - ale tu urywa się ślad.
   - To nie możliwe, żeby nagle wyparowali - rzuca kolejny.
   - Ona nie może nam uciec.
   - Racja!
   - Tylko ona widziała to, co się wtedy stało.
Mam pewność, że mówią o mnie. Mrugam porozumiewawczo do Kati, a ona do Kyle'a. Patrzę jak po drodze umówiony sygnał, przeskakuje od osoby, do osoby. Spoglądam w dół i moje oczy spotykają się z oczami dowódcy.
   - Cześć, skarbie - zaczyna - może do nas zejdziesz.
   - Niby po co? - pytam prowokująco - Żebyście mogli mnie zestrzelić? Jakbyś się postarasz to z dołu też trafisz. Chyba, że ja będę pierwsza.
   Naciągam strzałę na cięciwę, gotowa do strzału. Mężczyzna celuje we mnie z pistoletu.

piątek, 4 kwietnia 2014

Rozdział 2

   Jesteśmy już daleko od domu. Od prawie 10 kilometrów biegniemy, a raczej oni biegną, a ja jestem niesiona, mimo, że z kostką na prawdę nic nie jest. Ponieważ wszyscy twierdzą zgodnym głosem, że na dowódcę jestem za młoda, tym zajmie się Kati. Kyle, obecnie głowa naszej rodziny, który akurat mnie niósł, stawia nie na ziemi i mówi, że dalej idę sama. To nie moja wina, że Katrina jest najodpowiedzialniejsza z nas wszystkich.
   Po kolejnym kilometrze, zaczynam wierzyć, że ból ustąpił tylko na chwilę. Proszę siostrę o zarządzenie przerwy. I tak siedzimy na trawie i jemy jabłka z pobliskich jabłoni. Kyle wchodzi na drzewo.
   - Pusto. Nie gonią nas - informuje - a przynajmniej nie z góry.
   - Chyba tu zostaniemy - zastanawia się na głos Kati.
   - Nie ma opcji - korzystam z mojej dużej wiedzy o przetrwaniu w lesie - jedzenia nie starczy dla wszystkich nawet na kilka dni. Ilu nas jest?
   - Koło dwustu, tak na oko. Tak, czy siak, tu przenocujemy - siostra rozdaje nam zadania - Anne i ja pójdziemy zapolować na coś do jedzenia i poszukamy wody.
   - Idę z wami - Kyle jak widać nie chce czuć się zbędny - wziąłem nóż.
   - Ok, idziemy - stwierdzam i wyjmuję mały, podręczny łuk z torby, a siostrze daję jednen z moich nożyków. Ruszamy na łowy.
   Jak to ze mną bywa, jako pierwsza strzelam do królika. Kati natomiast znalazła rzeczkę. Biorę buteleczkę i napełniam cieczą, dolewam kilka kropel jodyny. Kyle zabija dwie wiewiórki i jest z siebie dumny. Stwierdza, że zastawi jakąś pułapkę. Przez pół godziny męczy się z kawałkiem liny. Cały czas chwaląc się wiewiórkami przed siostrą, nie zauważa kiedy lekko się oddalam.
   Kiedy nie słyszę już ich głosów, oddycham leśnym powietrzem i naciągam strzałę na cięciwę. Strzał, dwa, trzy, może więcej, straciłam rachubę czasu. Zajęłam się tym, nie zwracam uwagi na nic. Nagle słyszę nawoływanie brata, które odstrasza ptaka, na którego się czaję. Wściekła idę w ich stronę i pokazuję moje zdobycze. Duży stos królików, wiewiórek i najróżniejszych ptaków zbija ich z tropu. Oni przez 2 godziny złapali królika i dwie wiewiórki, a ja w piętnaście minut zaopatrzyłam w żywność połowę uciekinierów. Na śniadanie powinno wystarczyć.Wracamy do obozowiska. Wtulam się w ciało siostry i zasypiam.
   Budzę się skoro świt. Wszyscy śpią, wszyscy oprócz Kyle'a który patroszy jedną z moich wiewiórek. Podchodzę do niego, a on odwraca się w moją stronę. Pyta się, gdzie się tego nauczyłam. Pytanie trochę mnie dziwi. No przecież! On niczego nie wie! Myśli, że moje zniknięcia to po prostu wyprawy na targ, czy wycieczki ze znajomymi! Teraz nie ma sensu tego ukrywać, więc mówię mu całą prawdę. Chłopak nie potrafi mi uwierzyć. Mała trzynastolatka, sama w lesie, i to jeszcze sama zaopatruje się w pożywienie. On nigdy nie ucieka, nie czuje takiej potrzeby, nie wie jak to jest.
   Rozpalam ogniska. Wyliczyłam, że potrzebne będzie ich ze dwadzieścia. Jest nas zdecydowanie za dużo. Musimy się rozdzielić. Ale jak im to powiedzieć. Ludzie nie potrafią sami przetrwać, będą potrzebować myśliwych, a tylko nasza trójka coś z tego potrafi. Nie chce nas dzielić. Jest tylko jedna opcja, by pozostać razem, ale i dać nam szansę na przeżycie. To co zrobię będzie okrutne, ale nie mam wyjścia. Muszę uciec z najlepszymi z obozowiska.
   I wtedy w krzakach widzę wielkie zielone oczy.

środa, 2 kwietnia 2014

Rozdział 1

   - Anne, Anne, obudź się - głos w mojej głowie staje się coraz głośniejszy - Anne, Anne dalej, wstawaj - ale ja nie chcę wstawać - Anne, Anne, szybko - mimowolnie otwieram oczy. Przede mną stoi moja siostra, Kati. Ma 17 lat i brązowe włosy.
   - Anne! - Krzyczy
   - Już wstaję! - Odpowiadam
   - Szybciej! - Pogania mnie
   - O co ci chodzi?
   - Dalej! Uciekaj!
   - Stój, Kati! Wyjaśnij mi!
   - Zaraz nas zbombardują! Jeśli się nie ruszymy to zostaną po nas tylko szczątki!
   Ubieram się i chwytam moją torbę, przygotowaną jak zawsze na wszystko. Biegnę za siostrą. Przed domem stoi już moja matka i reszta rodzeństwa. Gdzie uciec? Całe miasto zaraz stanie w płomieniach. Jest jedno miejsce, które może być bezpieczne, a przynajmniej bezpieczniejsze niż sterczenie w domach. Moja kryjówka. Miejsce, o którym nikt nie wie. Miejsce, do którego często uciekam. Miejsce, dzięki któremu mogę pomóc w wyżywieniu rodziny.
   Las.
   Chwytam Kati za rękę i ciągnę w stronę bocznej uliczki. Zrozumiała. Ponagla resztę i krzyczy do innych mieszkańców. Duża grupa ludzi biegnie za mną i liczy na to, że odciągnę ich od śmierci.
   Już prawie jesteśmy. Metry dzielą mnie od studzienki kanalizacyjnej. Skaczę i pomagam zejść ludziom. Każę Kati poprowadzić ich do końca tunelu. Ruszyła. Kolejni wchodzą do moich małych podziemi.
   - Anne! - słyszę głos w głębi tunelu - gdzie dalej?
Muszę tam pobiec. Jak to dobrze, że dwie noce temu zostawiłam tu deskorolkę. Wskakuję i pędzę wzdłuż tłumu. Mijam matkę. Zatrzymuje mnie. Mówi, że chce pomóc.
   - Biegnij na tyły! Pomagaj innym! - krzyczę z oddali i jadę dalej.
   Dojeżdżam do Kati.
   - Co dalej? - pyta
   - Za mną.
Prowadzę nas do wyjścia wijącymi się tunelami. Wychodzimy na otwartej polanie. Przed nami stoi płot, który odgradza nasze miasto od reszty świata. Powinien zawsze być pod napięciem, ale zazwyczaj jest nie groźny. Tym razem chyba ktoś pomyślał o ewentualnej ucieczce mieszkańców i postawił przed nami barierę nie do przejścia. Słyszę ciche bzyczenie. Za 5 minut nic z nas nie zostanie. Trzeba działać. Kolejni ludzie wychodzą z tunelu. Wiem! Proszę Kati, żeby mnie podniosła. Sięgam do gałęzi. Linę z mojej torby zawiązuję na konarze i skaczę na ziemię po drugiej stronie płotu. Nagle czuję ból w kostce, chyba jest skręcona.
   Nie ma czasu! Zahaczam końcówkę liny o korzenie wystające z ziemi. Kati już wie o co chodzi. Wspina się na szczyt drzewa i pomaga wspiąć się innym ludziom. Ktoś opatruje mi nogę i niesie mnie na ramieniu. Ludzie zsuwają się po linie i biegną do lasu.
   Jestem już bezpieczna. Całe rodzeństwo też. Nagle nadleciał samolot. Goni nas. Słyszę wybuch. Daleko w tyle, przy studzience pojawia się ogień. "Mamo!"- nawołuję, powtarzam to słowo. Kati podbiega, przytula się do mnie. Zaczynam płakać. To nie może być prawda.
   -Chodź Anne, już pora - mówi.
Idę. Nie ma sensu dłużej płakać. Jej już nie zobaczę, tak samo jak ojca. Najpierw zabrali mi jego, a teraz ją. Zostaliśmy sami.
   Musimy uciekać.