Jesteśmy już daleko od domu. Od prawie 10 kilometrów biegniemy, a raczej oni biegną, a ja jestem niesiona, mimo, że z kostką na prawdę nic nie jest. Ponieważ wszyscy twierdzą zgodnym głosem, że na dowódcę jestem za młoda, tym zajmie się Kati. Kyle, obecnie głowa naszej rodziny, który akurat mnie niósł, stawia nie na ziemi i mówi, że dalej idę sama. To nie moja wina, że Katrina jest najodpowiedzialniejsza z nas wszystkich.
Po kolejnym kilometrze, zaczynam wierzyć, że ból ustąpił tylko na chwilę. Proszę siostrę o zarządzenie przerwy. I tak siedzimy na trawie i jemy jabłka z pobliskich jabłoni. Kyle wchodzi na drzewo.
- Pusto. Nie gonią nas - informuje - a przynajmniej nie z góry.
- Chyba tu zostaniemy - zastanawia się na głos Kati.
- Nie ma opcji - korzystam z mojej dużej wiedzy o przetrwaniu w lesie - jedzenia nie starczy dla wszystkich nawet na kilka dni. Ilu nas jest?
- Koło dwustu, tak na oko. Tak, czy siak, tu przenocujemy - siostra rozdaje nam zadania - Anne i ja pójdziemy zapolować na coś do jedzenia i poszukamy wody.
- Idę z wami - Kyle jak widać nie chce czuć się zbędny - wziąłem nóż.
- Ok, idziemy - stwierdzam i wyjmuję mały, podręczny łuk z torby, a siostrze daję jednen z moich nożyków. Ruszamy na łowy.
Jak to ze mną bywa, jako pierwsza strzelam do królika. Kati natomiast znalazła rzeczkę. Biorę buteleczkę i napełniam cieczą, dolewam kilka kropel jodyny. Kyle zabija dwie wiewiórki i jest z siebie dumny. Stwierdza, że zastawi jakąś pułapkę. Przez pół godziny męczy się z kawałkiem liny. Cały czas chwaląc się wiewiórkami przed siostrą, nie zauważa kiedy lekko się oddalam.
Kiedy nie słyszę już ich głosów, oddycham leśnym powietrzem i naciągam strzałę na cięciwę. Strzał, dwa, trzy, może więcej, straciłam rachubę czasu. Zajęłam się tym, nie zwracam uwagi na nic. Nagle słyszę nawoływanie brata, które odstrasza ptaka, na którego się czaję. Wściekła idę w ich stronę i pokazuję moje zdobycze. Duży stos królików, wiewiórek i najróżniejszych ptaków zbija ich z tropu. Oni przez 2 godziny złapali królika i dwie wiewiórki, a ja w piętnaście minut zaopatrzyłam w żywność połowę uciekinierów. Na śniadanie powinno wystarczyć.Wracamy do obozowiska. Wtulam się w ciało siostry i zasypiam.
Budzę się skoro świt. Wszyscy śpią, wszyscy oprócz Kyle'a który patroszy jedną z moich wiewiórek. Podchodzę do niego, a on odwraca się w moją stronę. Pyta się, gdzie się tego nauczyłam. Pytanie trochę mnie dziwi. No przecież! On niczego nie wie! Myśli, że moje zniknięcia to po prostu wyprawy na targ, czy wycieczki ze znajomymi! Teraz nie ma sensu tego ukrywać, więc mówię mu całą prawdę. Chłopak nie potrafi mi uwierzyć. Mała trzynastolatka, sama w lesie, i to jeszcze sama zaopatruje się w pożywienie. On nigdy nie ucieka, nie czuje takiej potrzeby, nie wie jak to jest.
Rozpalam ogniska. Wyliczyłam, że potrzebne będzie ich ze dwadzieścia. Jest nas zdecydowanie za dużo. Musimy się rozdzielić. Ale jak im to powiedzieć. Ludzie nie potrafią sami przetrwać, będą potrzebować myśliwych, a tylko nasza trójka coś z tego potrafi. Nie chce nas dzielić. Jest tylko jedna opcja, by pozostać razem, ale i dać nam szansę na przeżycie. To co zrobię będzie okrutne, ale nie mam wyjścia. Muszę uciec z najlepszymi z obozowiska.
I wtedy w krzakach widzę wielkie zielone oczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz